W naszym wydaniu koniec świata wygląda następująco: S. po maratonie jest ledwie żywy, nie ma siły ruszyć ręką ani nogą. Ja po południu zjadam kanapkę (z jak się później okazuje) nieświeżym serem żółtym. A Helenka łapie jakiegoś jelitowego wirusa, który objawia się nie trudno się domyślić czym...
Wieczorem wyglądam jak zombie, prawie mieszkam w toalecie, a Helenka mnie potrzebuje. Nie śpię prawie całą noc, ona ze mną w łóżku, bo boję się, że nie usłyszę, gdyby coś jej się stało. S. śpi na kanapie w salonie, niewiele do niego dociera. Jak my przeżyliśmy tę noc - nie wiem.
Dziś czuję się już lepiej, choć nie jestem w stanie wyjść nawet z domu po zakupy. Mam jadłowstręt, a sera i razowego chleba nie zjem już NIGDY.
Zdjęć dziś nie ma, będą jak wrócę do formy :)
1 komentarz:
A niech to...tyle się naczekałaś na te upragnione kanapki z żółtym serem, a tu taki klops (warzywny oczywiście) ;) Pozdrawiam całą trójkę męczenników! ;)
Prześlij komentarz